Halina Kenarowa

Boży Drwal

Kiedyśmy na zakopiańskim cmentarzu zasłużonych żegnali artystę-rzeźbiarza Antoniego Rząsę, nie umiałam wydobyć ze ściśniętego serca żadnych innych słów modlitwy, jak tylko „niech będzie pochwalony”, które są przecież powitaniem na ponej polskiej drodze. Po trzydziestu latach owej wspólnej drogi należałoby przy rozstaniu pożegnać go słowami „ostańcie z Bogiem Antoni”. Mszę żałobną w starym kościółku celebrował ks. Józef Gorzelany, proboszcz kościoła w Nowej Hucie, przyjaciel i mecenas artysty. Nad grobem pożegnali go przedstawiciele województwa, Akademii Warszawskiej, Związku Plastyków i Szkoły im. Kenara.

Mam zanotowaną ostatnią naszą rozmowę sprzed paru lat. Był juz ciężko chory na astmę i z trudem wyszeptywał swój życiorys pedagoga:

Kiedy zrobiłem maturę w 1952 roku i zacząłem od razu pomagać profesorowi Kenarowi w naucaniu

– zdałem sobie sprawę, jak mało umiem. Ale ponieważ ideą Profesora była równorzędność rozwoju plastycznego i duchowego, więc starałem się pracować nad jednym i drugim. Kenar uważał, że z nieuka i brutala nigdy nie będzie artysty. Nie myślałem wtedy, że ze mnie będzie artysta, chciałem być dobrym nauczycielem. Przez pierwsze dwa lata byłem pomocnikiem profesora, jeszcze nie dawał mi samodzielnie prowadzić żadnej klasy. Kiedy wyjeżdżał do Warszawy na operację w 1954 roku nie miał nadziei na wyzdrowienie, więc w rozmowie ze mną prosił, abyśmy się w Szkole nie kłócili, nie wysuwali jeden przed drugiego, bo w imię zespołu trzeba czasem ustąpić. Szkoła była jego życiem i jego twórczością, i sugerował mi , że chciałby widzieć Władka Hasiora jako jej kierownika. Od 1954 roku prowadziłem już samodzielnie I i II klasę. Profesor nie narzucał mi zadań, dał mi całkowicie wolną rękę. Kiedy pierwsze zadanie było już zaczęte, przyszedł do pracowni dopiero po trzech tygodniach zobaczyć, co i jak robię, i pochwalił mnie.

Nie rozumiałem wtedy zupełnie jego postepowania: mówił ze mną szczerze i omawiał bardzo dokładnie swoje plany zadań dla każdej klasy, myslał głośno przede mną i wiedziałem, co zamierza. A nazajutrz zbiera wszystkich nauczycieli plastyków w pracowni i czekał na propozycje. Dyskusje były gorące i każdy proponował co innego, ale Profesor kierował nimi tak, że podprowadzał w końcu do tego, że sami wpadali w końcu na te rozwiązania, które on obmyślił. Kiedy pytałem, czemu postępuje tak „nieszczerze” – wytłumaczył mi, że chodzi o to, aby koledzy nauczyciele dobrowolnie realizowali te zadania, bo gdyby czuli, że im je narzuca, nic by z nich nie wyszło. Tę samą taktykę stosował z uczniami.

Zaraz po śmierci Profesora zebraliśmy się wraz z kolegami, którzy przyjechali na pogrzeb, w archiwum rzeźb, gdzie zwykle przesiadywał Profesor, obmyślając dalsze zadania. Zaczeliśmy rozmawiać, co będzie dalej? Ja bezradnie wzruszyłem ramionami, ale Władek Hasior powiedział (co wtedy mnie zabolało), że Szkoła musi być teraz inna, bo inni ludzie ją bedą robili. Uświadomił nam, że młodzież jest zdemobilizowana i uważa, że wszystko się zawali, więc naszym zadaniem jest odzyskać zaufanie młodzieży przez własny rozwój artystyczny. Musimy stanąć na własnych nogach i bardzo pracować. Pamiętam, że postanowiliśmy wtedy z Władkiem i Grzegorzem Pecuchem, że będziemy sobie nawzajem pokazywać nasze prace i robić wzajemnie korekty i tak też było między mną a Władkiem. Z Grzegorzem było trudniej, nie przyjmował krytycznych uwag, które brał za dokuczanie mu. Ale był tak oddany Szkole, taki dobry gospodarz i tak dbały o pracownie, narzędzia, materiały, remonty, że był nieoceniony. Tadzio Brzozowski, uproszony przez nas zgodził się być dyrektorem na dwa lata, pod warunkiem, że nie może poświęcić Szkole całego swgo czasu. Ale wspierał nas dobrym słowem, organizował dyskusje o sztuce i nigdy nie wtrącał nam się do zadań, twierdząc, że jako malarz nie zna się na rzeźbie. Do Pani miałem żal, że przestała Pani, zaglądać jak dawniej, do pracowni szkolnych, ale kiedy Pani powiedziała na konferencji słowa Profesora, których nie znaliśmy: „ Jeśli moi chłopcy nie zbuntują się przeciw mnie – nic z nich nie będzie” – wtedy zrozumiałem, że Władek miał rację, że musimy stanąć na własnych nogach i że Pani nam nie chce niczego sugerować. Wiedziałem jak Pani było ciężko, ale przecieżem nigdy nie zdradził Profesora…

W 1961 roku urządziliśmy z Władkiem pierwsze nasze wystawy w Warszawie. Ja z Basią Zbrożyną w Galerii MDM, Władek w Teatrze Żydowskim. Pamietam jak razem wynajęliśmy ciężarówkę dla transportu naszych rzeźb. Bałem się tej wystawy, ale zachęcił mnie prof. Strynkiewicz, który obejrzał moje rzeźby w Zakopanem. Miałem ich około dwunastu: Chrystusy i święte Anny. Te Chrystusy rzeźbiłem w czasie ostatniej choroby Profesora, patrząc na jego cierpienia i nie mogąc się z nimi pogodzić. I tak zaczęła się moja własna twórczość – rozważania i opowiadanie o doli ludzkiej. Oczywiście, że wchodziła w grę rywalizacja między mną a Władkiem i nas obu z innymi kolegami z Warszawy, ale myślę, że była to szlachetna i dobra konkurencja: budowaliśmy siebie w Szkole i dla Szkoły. Wierzyłem, że i my wychowamy naszych nastepców i szkoła nie upadnie…

Z rozwlekłej, chropawo nieporadnej jego mowy wyłaniały się, jak z surowej rudy, treści dziwnie szlachetne, pełne chłopskiej mądrości i czułej intuicji, wiernej miłości do Nauczyciela i naiwnego natchnienia. Dzięki tym wartościom z własnych niedostatków zbudował swoją przejmującą sztukę,  mistrza bowiem, wedle słów Berniniego – poznać po przezwyciężaniu ograniczeń.

Zbyt mi był bliski, abym już teraz, zaledwie go pożegnawszy, mogła mówić o nim obiektywnie.W każdym katalogu jego wystaw można znaleźć oficjalne informacje: urodzony w 1919 roku w Futomie, wsi rzeszowskiej, syn małorolnego chłopa. Po wojnie i partyzantce zasiadł w ławie szkolnej w Zakopanem jako dorosły, niemal trzydziestoletni człowiek. W latach 1954-74 brał udział w ponad dwudziestu wystawach w kraju i za granicą, otrzymał nagrody: Ministra Obrony Narodowej, Ministra Kultury i Sztuki, Nagrodę im. W. Pietrzaka i Miasta Zakopanego. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Polonia Restituta. Pozostawił 150 rzeźb zinwentaryzowanych przez żonę, niespisanych – drugie tyle.

Ileż to metrów sześciennych drewna zrąbał siekierą ten szczupły, słabowity, ascetyczny człowiek! Przez dwadzieścia lat mieszkał w pokoiku internatu szkolnego, a drugi, mniejszy (2,5 x 3 m) służył mu za pracownię. Po zajęciach w szkole zastawałam go zawsze w tym ciasnym pomieszczeniu, wypełnionym po sufit lasem rzeźb, pniami drewna, szczapami, wiórami i strużynami, wśród których bawił się synek Marcin, niby renesansowe putto wśród preromańszczyzny, a przedobra żona Halina, nieoceniona opiekunka i przyjaciel – czytywała im na głos poezje. Coś z tej atmosfery utrwalili twórcy kilku filmów o artyście: Gordon, Dubowski, Dzieduszycki. Historycy sztuki i krytycy raczej oględnie milczeli lub pisali o humanistycznych treściach i ludowej formie dzieł Rząsy. Prawdopodobnie peszyła ich wybitnie religijna ikonografia jego rzeźb – są to bowiem nieustające warianty kilku cyklów: Ukrzyżowanego, Piety, św. Anny, męczeników Oświęcimia. Obsesyjność w wyrażaniu cierpienia została raz jeden przerwana w 1966 roku cyklem krzepkich rycerzy na koniach, znajdujących się w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie.

Antoni Rząsa był rzeźbiarzem głęboko religijnym, pierwszym artystą w powojennej Polsce, który odważył się naruszyć i przełamać tradycyjną kościelną ikonnografię, bo w zastygły w słodkawej konwencji XIX wieku i tylko umowny już znak – wlał własne przeżycie dojmującego ludzkiego bólu. Dowodem na to jest głośny na Podhalu „skandal” wywołany jego Ukrzyżowanym, umieszczonym w 1959 roku na grobie Kenara w Zakopanem, kiedy tłum wzburzonych wiernych usiłował zdjąć z krzyża „nieprawowiernego” Chrystusa. Podniecenie opinii i protesty trwały przez parę miesiecy, aż wreszcie przychylna interwencja wyższych władz kościelnych uspokoiła krytyczne oburzenie miejscowej ludności. Po dwudziestu latach „Ojciec Kolbe” i sześć posągów „Piety” dłuta artysty w kościele w Nowej Hucie, czy jego rzeźba ofiarowana Papieżowi przez poską delegację rządową – świadczą wymownie jak dalece zmienił się w polskim Kościele stosunek do sztuki współczesnej. Wyłomu tego dokonał artysta bynajmniej nie rewolucyjny ani awangardowy, ale cichy, skupiony, naiwnie natchniony – niby Cimabue czasów pogardy i rozdarcia. Raz jeden był przez kilka miesięcy we Włoszech: wypatrzył tam sobie świat romańskich Chrytusów, gotyckich Bolesnych, Pietę Rondanini, Magdalenę Donatella. Renesans był mu obcy, z trudem wyzbywał się we własnej twórczości ornamentu, niby pokusy. Pod wpływem przyjaciela Hasiora dodawał niekiedy do drewna łańcuchy i gwoździe – narzędzia Męki Pańskiej z polskich przydrożnych krzyży. Środków wyrazu używał świadomie najprostszych: drewno barwione na ciemno, frontalnośc figur, piony, poziomy i skosy, kontrast między bizantyńsko- egzotycznymi, bezosobowymi twarzami a gwałtownym ruchem wzniesionych rąk, między gładkimi powierzchniami a z nagła realistycznym detalem żylastych, spracowanych dłoni, niczym u Stwosza czy Dürera. Im węższe były te środki, niby narzucone sobie przykazania – tym większe ciśnienie wyrazu: ból skamieniały, ból pokorny, ból melancholia, ból zgryzota, ból heroiczny i ból protest, ból czyniący z ciała zwłok i łachman. Ta obsesyjność przywodzi na myśl kroplę wody spadającą nieustannie w to samo miejsce w ciemnej, skrytej grocie. Niektóre rzeźby przypominają stalaktyty, inne – konary drzew miotane halnym. Każda jest modlitwą i ofiarowaniem, pokutą i zadośćuczynieniem.

Ostańcie z Bogiem bracie Antoni, Boży Drwalu.

Halina Micińska-Kenarowa  (1980 )

2017 © Galeria Antoniego Rząsy